Od ostatnich wyborów w miastach sporo się zmieniło. M.in. w Poznaniu, Warszawie czy Krakowie coraz bardziej widoczne są ruchy miejskie, które zwykle stoją w opozycji do pomysłów obecnych władz. "Nowi mieszczanie" coraz mocniej krytykują nie tylko pomysły tych ostatnich, ale również to, że rządzą od lat, konserwując z roku na rok swoją władzę, a w efekcie nie dają żadnych szans konkurencji.
Są też głosy, że część prezydentów swoje miasta traktuje jak udzielne księstwa. Odpowiedzią na nie są postulaty ograniczenia liczby kadencji.
Prezydenci są temu przeciwni. Np. Piotr Uszok, który od 16 lat rządzi Katowicami, a teraz z przyczyn osobistych zrezygnował, mówi, że kluczowa dla rozwoju miast jest stabilność ich władz. Jako negatywny przykład zmian podał pobliski Bytom, gdzie w tej kadencji odwołano prezydenta z PO.
Inaczej uważają mieszkańcy 22 miast, w których wraz z Millward Brown zrobiliśmy badania. Wynika z nich, że 45 proc. pytanych uważa, iż prezydenci powinni rządzić najwyżej przez osiem lat, a więc przez dwie kadencje.
Na trzy kadencje jest gotowe przystać 14 proc. respondentów, a ograniczenia do czterech kadencji chciałoby 5 proc. Z kolei 31 proc. pytanych uważa, że zmiany w tej sprawie nie są potrzebne.
Najwięcej, bo aż ponad połowa (56 proc.), przeciwników ograniczania kadencji jest w Gdyni. Zaledwie 18 proc. osób jest za ograniczeniem liczby kadencji do dwóch.
Z kolei ograniczenia do dwóch kadencji najbardziej domagają się mieszkańcy Opola (60 proc.) i Olsztyna (57 proc.). W tym pierwszym mieście od 12 lat rządzi Ryszard Zembaczyński.
Z badań wynikają też inne prawidłowości. Największymi zwolennikami ograniczania liczby kadencji są wyborcy PiS. Prezydentom chce pozwolić rządzić przez osiem lat 57 proc. wyborców tego ugrupowania. Czy wynika to stąd, że w największych miastach PiS nie ma swoich prezydentów? Wrocławiem, Krakowem, Poznaniem czy Warszawą i Gdańskiem nie rządzą przecież osoby związane z tym ugrupowaniem.
Nawet na Podkarpaciu, gdzie ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego zwykle ma dobre noty, Rzeszowem rządzi od 12 lat bliski lewicy Tadeusz Ferenc. Dodatkowo jego przykład pokazuje, że tam, gdzie są "długowieczni" prezydenci, jest najwięcej przeciwników ograniczania liczby kadencji. W Rzeszowie nie życzy sobie tego 44 proc. pytanych, w Toruniu (prezydentem od trzech kadencji jest Michał Zaleski) przeciwko zmianom jest 39 proc. mieszkańców.
Generalnie tam, gdzie prezydent rządzi dopiero od czterech lat, mieszkańcy są bardziej skłonni do wprowadzenia ograniczeń (połowa pytanych uważa, że dwie kadencje wystarczą). W miastach, gdzie od 16 lat rządzi ta sama osoba, dwóch kadencji chce już 41 proc. mieszkańców, a żadnych zmian nie życzy sobie co trzecia osoba.
Można też zaryzykować tezę, że spora część wyborców "znudziła się" głosowaniem ciągle na te same osoby. Największymi zwolennikami zmian są mieszkańcy, którzy skończyli już 55 lat. Nieco ponad połowa z nich sądzi, że dwie kadencje dla każdego gospodarza miasta to dobre rozwiązanie, kolejne 14 proc. jest gotowych poprzestać na trzech kadencjach, a 5 proc. - na czterech. Żadnych zmian nie życzy sobie tylko 22 proc. najstarszych wyborców w miastach.
Dr Jarosław Flis, socjolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego, zwraca uwagę, że to ważny trop w poszukiwaniu odpowiedzi, dlaczego niemal połowa pytanych chce tylko dwóch kadencji. - Wynika to z braku możliwości pokonania w wyborach złych prezydentów. To paradoks. Wybory bezpośrednie pozwalają wyłonić wielu bardzo dobrych prezydentów, ale jednocześnie istnieje bardzo dużo rozwiązań, które utrudniają usunięcie tych byle jakich. Stąd głosy, by ograniczać liczbę kadencji. To wytrych, ponieważ zamek do drzwi okazuje się zbyt skomplikowany. Trzeba więc wyważyć drzwi - mówi Jarosław Flis.
Wyjaśnia, że obecnym prezydentom sprzyja parę czynników. Dlatego 80 proc. z nich ponownie zdobywa mandat.
Po pierwsze, prezydent miasta jest bardziej widoczny niż wszyscy jego potencjalni konkurenci, ma więcej okazji do wystąpień, częściej spotyka się z mieszkańcami. W przeciętnym dużym mieście na prezydenta pracuje około dziesięciu osób. Ich stanowiska pracy kosztują rocznie nieco ponad 500 tys. zł. - To przewaga konkurencyjna i organizacyjna nad innymi kandydatami. Kto w takiej sytuacji wyłoży pół miliona na wątpliwy interes? Nikt, z wyjątkiem partii politycznych. Ich porażki są jednak dowodem na demokrację. One napędzają konkurencję polityczną. Problem w tym, że partie są słabe. Kontrolują je posłowie, w których interesie nie jest to, by wyrósł im lokalny konkurent. Dlatego partyjnych kandydatów na prezydentów poznajemy zwykle w ostatniej chwili, a połowa działaczy i tak sabotuje ich kampanię - wyjaśnia Flis. A to wzmacnia szanse obecnych prezydentów. W dodatku ci, którzy są bezpartyjni, zręcznie wykorzystują antypartyjne nastroje.
- Gdy dochodzi do drugiej tury i mamy obecnego, bezpartyjnego prezydenta oraz przedstawiciela jednej z dwóch partii - to zwolennicy tej drugiej zagłosują na kandydata bezpartyjnego - dodaje Flis.
To sprzyja obecnym prezydentom i niemal gwarantuje im zwycięstwo.
Jarosław Makowski, szef Instytutu Obywatelskiego (think tanku PO), uważa jednak, że przy okazji zbliżającej się 25. rocznicy odrodzenia samorządów warto sprawdzić, co można w nich zmienić i ulepszyć. - Dziś jest problem z prezydentami. Zbyt łatwo jest utrzymać raz zdobytą władzę. Tworzy się pewien układ. W efekcie paradoksalnie łatwiej jest zmienić rząd niż prezydenta miasta - mówi Makowski.
Ankieta telefoniczna w 22 miastach (CATI, miks telefonów komórkowych i stacjonarnych), próba reprezentatywna dla mieszkańców każdego z miast pod względem płci, wieku i wykształcenia; realizacja Millward Brown.
Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,141483,16964731,Prezydent_tylko_na_osiem_lat__Mieszkancy_duzych_miast.html#ixzz3J0TBKuBz
đang được dịch, vui lòng đợi..